Nocami prowadziła taksówkę, za dnia malowała. Kim była Zofia Fedorowicz?
„Czy pan nie jest kobietą?”
W grudniowym wydaniu magazynu „Pani” z 1924 roku znajdziemy artykuł o oszczędnym, ale intrygującym tytule: „Malarka – szoferką”.
„Noc. Okolice lasku Bulońskiego. Wracamy rozbawieni w wesołym towarzystwie; szukamy auta. Zbliża się piękna limuzyna, prowadzona przez szofera o chłopięcym wyglądzie”. Po skończonym kursie dziennikarz pyta z ciekawością: „»Czy pan nie jest kobietą?«. Lekki potwierdzający uśmiech. […] Zawiązuje się rozmowa; okazuje się, że ten »pan« jest Polką”.
Zaciekawiony reporter umawia się z dziewczyną w kawiarni na Montparnassie, znanej dzielnicy artystycznej Paryża.
„Przyszła punktualnie. Smukła, drobna, blada dziewczyna, włosy krótko ostrzyżone, usta w niewesoły ułożone uśmiech, ruchy nieśmiałe, a mimo to zdecydowane. Widać od razu, że wie, czego chce, i to, do czego dąży, osiągnie z pewnością”. Nazywa się Zofia Fedorowicz.
Pomyłki i napiwki
Czytelniczki „Pani” czeka jeszcze jedna niespodzianka: szoferka jest tak naprawdę artystką. Praca za kierownicą to tylko sposób na utrzymanie się w Paryżu.
Fedorowicz urodziła się w 1893 roku w Mińsku Litewskim (dzisiejszy Mińsk na Białorusi). Studiowała w Krakowie, Moskwie, być może w Petersburgu. Nad Sekwanę przeniosła się w 1922 roku.
„Trzeba było żyć. Znałam trochę szoferstwo: postanowiłam więc zdać egzamin szoferski; potem, dzięki pomocy przyjaciół, wzięłam sobie na wypłaty [na raty] samochód. Ponieważ malować można tylko w dzień – trzeba było szoferkę uprawiać nocami. Z początku ten tryb życia był trochę trudny, ale rychło przyzwyczaiłam się” – mówi.
Ten z pozoru praktyczny plan nie był doskonały. „Niestety, doznałam jednak zawodu: wprost z kozła szoferskiego trudno było przejść do sztalugi. Auto wymagało reparacji, pieczołowitości, nie mówiąc już o tym, że bywałam nieraz śmiertelnie zmęczona pędzeniem po tym wielkim mieście i wystawaniem godzinami przed klubem angielskim, gdzie sobie obrałam stały postój”.
Na pytanie dziennikarza, czy zdarzały się jej „przygody romantyczne” w czasie pracy, odpowiada: „Nie, nigdy! Wszyscy myślą, że jestem chłopcem. Z tego powodu klienci moi, przeważnie starzy Anglicy, nie krępowali się w oznakach złego humoru i nieraz mi się coś »oberwało« od nich. Głównym powodem niezadowolenia było to, że albo za prędko jechałam, albo nie zrozumiawszy z angielska wymówionej nazwy ulicy, pędziłam w zupełnie przeciwną stronę”.
A najlepsze doświadczenia? „Rzecz, która mi sprawiała prawdziwą przyjemność i nigdy nie żenowała, to były napiwki!”.
Madame Taxi
Pierwsza taksówkarka wyjechała na ulice Paryża już w 1908 roku. Madame Decourcelle wzbudziła nie lada sensację, podobnie jak Elisabeth von Papp, która w tym samym roku rozpoczęła pracę w Berlinie. Fotografie obu pań trafiały nawet na pocztówki.
Nowy Jork czekał na swoją szoferkę jeszcze siedem lat, aż w 1915 roku licencję odebrała Wilma K. Russey. W Londynie pierwsza była Miss Susan Dudley Ryder (1917).
Od tego czasu przybywało kobiet za kierownicami taksówek, choć w latach 20. i 30. nadal był to raczej rzadki widok. W 1934 roku – równo dekadę po wywiadzie z Fedorowicz – „Bluszcz” informował, że w Paryżu pracuje zaledwie kilka taksówkarek.
Jedna z nich nazywana była „Madame Taxi”. „Gdy z krótko uciętymi włosami, w berecie na głowie, zasiada przy kierownicy, wygląda zupełnie jak chłopak. Kokieteria nie może mieć miejsca w zawodzie, w którym częstokroć trzeba umaczać ręce w oliwie lub, leżąc na ziemi, naprawiać motor. Pani Mathieu zna oczywiście doskonale mechanikę, a jej maszyna nie ma dla niej tajemnic” – relacjonował „Bluszcz”.
Nie był to lekki kawałek chleba. „Madame Taxi” przyznawała, że pracuje po piętnaście godzin dziennie. „Powszechny kryzys gospodarczy zbyt silnie dotknął ten sposób zarobkowania. O godzinie więc ósmej rano wyjeżdża na miasto, a powraca najwcześniej o jedenastej wieczorem”.
Warszawskie szoferki
Jak to wyglądało w Polsce? „Nasz Przegląd” w lipcu 1928 roku zamieścił notkę „Szoferki przykładem dla szoferów”, w której donosił: „W Warszawie mamy 12 czynnych szoferek zawodowych, prowadzących taksówki. Według danych Wydziału Ruchu Ulicznego […] ani jedna nie z tych szoferek nie była dotychczas karana. Ani razu nie spotkano takiej »mechaniczki« pod gazem [pod wpływem alkoholu], ani nie było wypadku, aby która z nich przejechała kogoś, najechała na inną taksówkę lub miała z pasażerem awanturę”.
Liczba zawodowych szoferek chyba jednak nie wzrastała, bo w grudniowym numerze „Czasu” z 1938 roku uwagę przykuwał nagłówek: „Kobieta przy kierownicy taksówki. Cztery szoferki już jeżdżą po Warszawie – kiedy będzie ich więcej?”.
„Wsiadam do małej taksówki” – zaczynała relację dziennikarka. „Przy kierownicy – kobieta. Pierwszy raz dopiero natknęłam się na szoferkę. Udział kobiet w najprzeróżniejszych zawodach zwiększa się z każdym rokiem, ale kobiet-szoferek zawodowych jest w Warszawie jeszcze niewiele. […]
– Czy jest pani jedyną szoferką w Warszawie?
– O, nie. Jest nas cztery. To znaczy cztery szoferki zawodowe, bo przecież kobiet z »gentlemańskimi« prawami jazdy jest bardzo dużo”.
O co chodziło z „gentlemańskim” prawem jazdy? Była to kategoria pozwalająca na jazdę samochodami prywatnymi – w odróżnieniu do prawa jazdy „zawodowego”, które musieli uzyskać kierowcy pojazdów przeznaczonych do użytku publicznego.
Warszawska szoferka chwaliła sobie tę pracę. „Na szczęście jestem żoną również szofera. Toteż kupiliśmy sobie z uciułanych oszczędności taksówkę i jeździmy na zmianę. Osiem godzin ja i osiem godzin mój mąż. Przy takim rozkładzie pracy mogę zająć się jednocześnie domem, a do męża należy obowiązek konserwacji samochodu”.
Nie narzekała też ani na brak zaufania pasażerów, ani na niechęć kolegów. „Cieszymy się zresztą wśród nich dużym uznaniem. Mamy opinię dobrych, zrównoważonych fachowców. Grunt już jest urobiony, droga dla innych kobiet otwarta. Szkoda, że tak mało kobiet interesuje się tym zawodem”.
Niewielka liczba szoferek w taksówkach zastanawiała też reporterkę „Czasu”, która dostrzegała w tym zawodzie wiele zalet. „Praca jest na pewno miła i ciekawa – ciekawsza od wielu innych zajęć. I może ją wykonywać każda z nas, bez różnicy wieku, wykształcenia, czy też pozycji socjalnej. Jedną z tych czterech szoferek jest żona lekarza. Nie uchybia to w niczym jej pozycji towarzyskiej. A więc – kobiet szoferek będzie na pewno przybywało z każdym rokiem”.
Maszyny w pędzie
Wróćmy jednak do Zofii Fedorowicz. Po roku spędzonym w paryskiej taksówce artystka planowała skupić się na twórczości: „Samochód jest moją własnością; spłaciłam go co do grosza. Mam zamiast zgodzić [przyjąć do pracy] szofera, którego będę posyłała na zarobek, a sama nareszcie będę mogła malować!”
Choć praca za kierownicą była dla malarki jedynie tymczasowym rozwiązaniem, to motoryzacyjne doświadczenie nie było zupełnie oderwane od sztuki.
Jak pisał dziennikarz „Pani”, „od najmłodszych lat pociągały ją dwie rzeczy: malarstwo i technika. Rzeczy na pozór wykluczające się wzajemnie, a mimo to w jej duszy układające się w przedziwną harmonię. Kocha maszyny w pędzie – kocha buchające lokomotywy, a chce i musi malować.
I oto »technika« daje jej zarobek – a w malarstwie znajduje ujście dla artystycznych przeżyć. Hołduje kubizmowi i widzi świat zewnętrzny w barwnych bryłach, które z rozmachem i impetem przelewa na płótno”.
Historia „malarki-szoferki” mogła być dla czytelniczek magazynu podwójnie interesująca. Z jednej strony Fedorowicz właściwie dosłownie wpisywała się w futurystyczne hasła: fascynację maszyną, prędkością, miastem.
Z drugiej strony kobieta za kierownicą stawała się symbolem nowoczesności i niezależności. Za kilka lat Tamara Łempicka namaluje Autoportret w zielonym Bugatti, który trafi na okładkę niemieckiego magazynu modowego „Die Dame”.
Malarka Zofia
Reprodukcje obrazów ilustrujące artykuł potwierdzają talent Fedorowicz. Jej twórczość wpisuje się bowiem w najlepsze malarstwo awangardowe tego okresu.
Rycerze przywołują na myśl kompozycje Leona Chwistka (na przykład Szermierzy) czy Mieczysław Szczuka (Autoportret). Płaskie, syntetyczne, zgeometryzowane martwe natury wydają się pokrewne dziełom Marii Ewy Łunkiewicz-Rogoyskiej czy Marii Nicz-Borowiak. Szkoda tylko, że oglądamy czarno-białe wersje!
Fedorowicz pokazywała swoje obrazy na prestiżowych ekspozycjach promujących sztukę polską w Paryżu (1922) i w Brukseli (1928). W latach 20. wielokrotnie prezentowała też prace na Salonie Jesiennym i Salonie Niezależnych, czyli znanych corocznych wystawach paryskich.
Gdy w 1924 roku „Pani” opublikowała materiał poświęcony artystce, Fedorowicz nie była już więc anonimową debiutantką. Trudno powiedzieć, czy ten nastrojowy wstęp – nocny kurs taksówką, przypadkowe spotkanie, „zdemaskowanie” płci szofera/szoferki – nie stanowił jedynie chwytliwego zabiegu retorycznego.
Projektantka Sophie
Artystka nie porzuciła nigdy malarstwa, ale sławę zyskała przede wszystkim jako projektantka kostiumów i scenografii – stała współpracowniczka Fredericka Ashtona, brytyjskiego baletmistrza i choreografa.
Około 1930 roku artystka przeprowadziła się do Londynu, gdzie mieszkała aż do śmierci w 1953 roku.
Z czasem związek Fedorowicz z Polską osłabł. Jeszcze w Paryżu zaczęła posługiwać się zangielszczoną wersją nazwiska: „Sophie Fedorovitch”. W 1940 roku przyjęła także brytyjskie obywatelstwo.
Szkice i projekty artystki znajdują się w kolekcji Victoria and Albert Museum.