Helena Jurgielewiczowa w 1923 roku została pierwszą lekarką weterynarii w niepodległej Polsce. Cztery lata później „Kobieta Współczesna” poświęciła jej pracy obszerny artykuł.
Praca przykra i odpowiedzialna
Pierwsza weterynarka… Też widzicie od razu młodą kobietę w otoczeniu szczeniaczków? Albo kogoś w rodzaju Królewny Śnieżki wśród leśnych zwierzątek, tylko w białym kitlu zamiast sukienki i ze stetoskopem na szyi?
Takie wyobrażenie rozwiewa materiał „Kobiety Współczesnej”, przygotowany przez reporterkę podpisaną jako „C-r”:
„Obecnie [Jurgielewiczowa] jest kierowniczką sanitarną miejskiego Zakładu Utylizacyjnego w Warszawie. Praca jej jest niezmiernie przykra, niebezpieczna i odpowiedzialna. […] Zakład Utylizacyjny – to, najgrzeczniej mówiąc, jest coś w rodzaju zwierzęcego krematorium”.
Jurgielewiczowa oprowadziła dziennikarkę po zakładzie. „Wszędzie – czystość wzorowa, a mimo to zalatuje jakaś bardzo przykra woń. […] Zaprowadzono mnie do szopy, gdzie leżą zwłoki padłych na mieście, czy to z powodu choroby, czy na skutek wypadku, zwierząt. Tu czekają one na sekcję i orzeczenie, czy choroba ich należała do rzędu zakaźnych. Jeżeli tak, czyni się natychmiast dochodzenia policyjne w kierunku odkrycia źródeł zarazy”.
Reporterka nie szczędziła czytelniczkom mało przyjemnych opisów, starając się poznać sposób funkcjonowania zakładu, który „zabezpiecza nas od działania najgroźniejszych bakterii: karbunkułu, nosacizny, wścieklizny, gruźlicy itd.” Profesjonalizm Jurgielewiczowej zrobił na niej ogromne wrażenie:
„Ze szczerym podziwem patrzę na tę młodą niewiastę, która co dzień spędza parę godzin czasu wśród tych rzeczy wstrętnych i pełnych grozy, co dzień naraża się na poważne niebezpieczeństwo, umie utrzymać w ryzach 15 pracowników, ludzi, z konieczności, niezbyt subtelnych i kulturalnych, i bierze na siebie tak poważną odpowiedzialność!”
Na rautach i na zawodach
„Patrzę na młodą lekarkę z podziwem tym większym, że znam ją jako panią domu, żonę oficera, matkę kilkuletniej ślicznej córeczki, jako elegancką, strojną damę, spotykaną na rautach i konferencjach… I myślę – oto jest wielostronne życie kobiety współczesnej” – podsumowywała, nomen omen, „Kobieta Współczesna”.
Na zdjęciach z Narodowego Archiwum Cyfrowego znajdziemy właśnie taką Jurgielewiczową, jaką musiała znać dziennikarka: damę o wyglądzie matrony, zasiadającą w zarządach stowarzyszeń „Rodzina Urzędnicza” oraz „Rodzina Wojskowa”.
Weterynarka obracała się bowiem w środowisku politycznych elit II Rzeczypospolitej. Jej mąż, major Kazimierz Jurgielewicz, najpierw pełnił funkcję adiutanta prezydenta Ignacego Mościckiego, a potem – wicekomisarza rządu na miasto stołeczne Warszawę.
Jurgielewiczowa sprawnie łączyła swoją pozycję towarzyską i obowiązki z pasją sportową. Działała m.in. w Polskim Związku Jeździeckim oraz w Klubie Sportowym „Rodziny Wojskowej”, którego była przewodniczącą.
W czerwcu 1934 roku dziennikarz „Polski Zbrojnej”, zdając relację z zawodów jeździeckich w warszawskich Łazienkach, pisał: „stoję przed p. Heleną Jurgielewiczową, której sprężysta, energiczna sylwetka doskonałej amazonki, dobrze jest znana na gruncie Warszawy.
– Podziwiając przed chwilą brawurową jazdę naszych amazonek, dowiedziałem się, że sukces swój zawdzięczają w dużej mierze pani fachowym wskazówkom.
– Moja zasługa w tym wypadku jest znikoma. Panie nasze stanowią wspaniały materiał jeździecki, tak pilnie słuchają instruktora, że jest prawdziwą przyjemnością je trenować. […] Sekcja jeździecka w K.S.R.W. [Klubie Sportowym „Rodziny Wojskowej”] liczy obecnie 70 członkiń i liczyłaby więcej, gdyby nie brak koni”.
W rzeźni i w laboratorium
Równocześnie Jurgielewiczowa nie przerywała pracy weterynaryjnej. Publikowała teksty w prasie specjalistycznej, a w 1932 roku została kierowniczką sanitarną rzeźni w Warszawie.
Siedem lat później w życie weterynarki znów wkroczyła jednak wojna. We wrześniu 1939 roku wspólnie z rodziną przedostała się do Francji, gdzie rozpoczęła pracę w podparyskiej filii Instytutu Pasteura. Mąż dołączył do formującego się tam Wojska Polskiego.
Za działalność w ruchu oporu Helena i jej córka Krystyna trafiły w 1942 roku do obozu koncentracyjnego. Obie przeżyły i po wyzwoleniu wróciły do Polski.
Helena jeszcze przez kilka dekad pozostała aktywna zawodowo. Tuż po wojnie współtworzyła m.in. zakład produkcji szczepionek w Gorzowie. Od lat 50., po ukończeniu kursu mikrobiologii żywności, kierowała pracowniami bakteriologicznymi w stacjach sanitarno-epidemiologicznych w Krakowie i Myślenicach.
Na emeryturę przeszła dopiero w 1973 roku – równo 50 lat od ukończenia studiów.
Rada dla czytelniczek
Artykuł „Kobiety Współczesnej” kończył się krótkim wywiadem z Jurgielewiczową:
„ – Co panią skłoniło do poświęcenia się swemu zawodowi? – pytam.
– Miłość do zwierząt – odpowiada pani Jurgielewiczowa – chęć niesienia im ulgi w cierpieniach. Do szesnastego roku życia wychowywałam się na wsi; zwierzęta były mi najlepszymi przyjaciółmi. Tu co prawda nie leczę ich, niestety, ale to zajęcie traktuję jako przejściowe, jako niebywałą sposobność do uzupełnienia moich studiów patologicznych. Przeciętnie przywożą tu 10 zwierząt dziennie, padłych na najrozmaitsze choroby.
– A czy pani polecałaby kobietom zawód weterynarza?
– Naturalnie! Pole niezajęte. O każdego lekarza weterynarii toczone są dziś niemal bitwy. Nie każda przecież ma oddawać się tak przykremu zajęciu, jak kierowanie takim zakładem. Są działy hodowli bardzo odpowiednie dla kobiet, np. hodowli drobiu. Są zajęcia laboratoryjne nie przykre, niewymagające niezwykłej energii, a do których pełnienia potrzeba jednak skończyć fakultet weterynaryjny.
– Czy jest to zawód przynoszący poważne zyski?
– O tak! Dziś zwłaszcza, gdy pełno jest lekarzy ludzi, a brak wielki lekarzy zwierząt.
– Czy pani miała koleżanki w akademii weterynaryjnej?
– Kilka. Ale żadna z nich nie wytrwała do końca.
Oto czytelniczki – garść wrażeń i materiał do rozważania! Oczywiście, kto by zdecydował się pójść tą drogą, nerwy musi mieć mocne”.
Czy przykład Jurgielewiczowej zachęcił kolejne pokolenie? Spis lekarzy weterynarii w Polsce z 1939 roku wymieniał już 22 nazwiska lekarek (na 2173 wszystkich weterynarzy). W roku akademickim 1937/1938 na Uniwersytecie Warszawskim kobiety stanowiły natomiast 10% studentów weterynarii.