W 1934 roku magazyn „Kobieta w Świecie i w Domu” opublikował artykuł zatytułowany Sześćdziesięciolecie emancypacji. Redakcja uczciła w ten sposób… rocznicę wprowadzenia na rynek maszyny do pisania.
Pierwsza stenotypistka świata
„Z końcem ubiegłego roku minęło okrągłe 60 lat, gdy w roku 1873 kobieta stanęła po raz pierwszy obok mężczyzny jako konkurentka pracy, będącej dotychczas wyłącznym monopolem mężczyzny” – wyjaśniało czasopismo.
„Amerykanin nazwiskiem Christopher Latham Sholes zbudował pierwszy praktyczny model i wspólnie z fabrykantem Philo Remingtonem w roku 1873 wprowadzili na rynek pierwszą maszynę do pisania Remington, która stała się zaraz od początku warsztatem pracy kobiet.
Pierwszą stenotypistką świata była córka wynalazcy miss [Lillian] Sholes. Dała ona przykład i impuls kobietom do naśladowania jej. Od owego pamiętnego roku kobiety Ameryki, a za nimi i reszty części świata zdobywały sobie nowy zawód pisarek maszynowych, czyli tzw. stenotypistek”.
Dziewięćdziesiąt wyrazów na minutę
Cofnijmy się więc nieco w czasie. W 1877 roku warszawska „Biesiada Literacka” informowała: „Amerykanin Remington, wynalazca dalekonośnej fuzji, zbudował maszynę do pisania”. Autor tłumaczył czytelnikom budowę i sposób działania nowego urządzenia, zachwycając się usprawnieniem pracy, jaki niesie za sobą korzystanie z maszyny:
„W kantorach i biurach amerykańskich, gdzie maszyny są czynne, urzędnicy piszą z jej pomocą po dziewięćdziesiąt wyrazów na minutę, a wiadomo, że piórem można w tenże czas napisać czytelnie zaledwie czterdzieści wyrazów”. Gazeta podkreślała przede wszystkim oszczędność czasu i możliwość wykonania kilku kopii tekstu naraz.
Artykuł kończył się jednak kąśliwą uwagą: „Użycie maszyn rozpowszechnia się w Ameryce, Anglii i Niemczech, u nas przywieźli jedną na [p]okaz – lecz nawet prób na serio jeszcze nie robiono. Widać mamy dużo czasu, kiedy o zaoszczędzenie go nie dbamy”.
Z czasem maszyny do pisania pojawiły się także w polskich urzędach. A wraz z nimi powstały nowe zawody: maszynistek (piszących zawodowo na maszynie), stenotypistek (specjalizujących się w spisywaniu dyktowanego tekstu) czy biuralistek (urzędniczek niższego szczebla pracujących w biurach).
Kobiety na maszyny
W reklamach maszyn do pisania z przełomu XIX i XX wieku najczęściej zobaczymy kobiety, a w ogłoszeniach – informacje o specjalnych kursach dla panien, organizowanych na przykład przez firmę „Postęp” Władysławy Karasińskiej. To „największe biuro przepisywania na maszynach” działało w Warszawie od 1908 roku.
„Równocześnie ze zjawieniem się kobiet w biurze wchodziła do niego i czystość, porządek i milsza atmosfera. Okazało się, że wbrew dotychczasowym przesądom kobieta jest co najmniej równowartościową siłą pracy z mężczyzną” – pisała „Kobieta w Świecie i w Domu” w cytowanym na początku artykule.
Było to bardzo optymistyczne spojrzenie na biurową codzienność. Przy maszynach do pisania rzeczywiście zasiadły głównie kobiety – i wiele z nich po raz pierwszy miało możliwość pracy zawodowej – ale rzeczywistość okazała się bardziej skomplikowana.
Na szybkie sfeminizowanie tych stanowisk wpłynął bowiem „sposób myślenia o maszynie do pisania jako o wynalazku usprawniającym wykonanie najprostszych czynności biurowych, niewymagających szczególnego wykształcenia, kreatywności czy samodzielności, a jedynie sprawności manualnej, pracowitości i sumienności, wykorzystane m.in. w kampaniach reklamowych”, jak zauważa Agnieszka Janiak-Jasińska w artykule Maszyna do pisania i jej wpływ na sytuację kobiet na rynku pracy biurowej na ziemiach polskich na początku XX w.
Samodzielność i niezależność
Powstanie nowego zawodu, właściwie od początku dostępnego dla kobiet, było w tym czasie małą rewolucją. Większość ścieżek kariery pozostawała wciąż poza zasięgiem Polek, podobnie jak studia uniwersyteckie.
Przeciwnicy równouprawnienia byli oburzeni. Zarzucali stenotypistkom podejmowanie pracy „dla mody” albo „z nudów”, a pracę w biurze uważali za niewłaściwą dla panien, które w przyszłości miały być przykładnymi żonami i matkami.
Jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym wyraźnie słychać było echa postrzegania pracy (także biurowej) jako drogi ku emancypacji kobiet. W 1928 roku czasopismo „Ewa” pisało w korespondencji z Berlina:
„W żadnym mieście Europy nie wre może tak intensywnie praca, jak właśnie tutaj. A kobiety biorą w tej pracy nader czynny i liczny udział, walcząc o byt, o samodzielność i niezależność. I to nie tylko jako stenotypistki i urzędniczki, lecz zdobywają one coraz to nowe pola działania, są czynne jako laborantki, aptekarki, adwokatki i lotniczki”.
Ozdoba biureczek
Rzeszy kobiet pracujących przy maszynach do pisania nie zignorowali obrotni marketingowcy. „Krem Prałatów” kierował swoje reklamy bezpośrednio do pracowniczek biurowych, ilustrując je dłoniami na klawiaturze i napominając: „I w biurze dbajcie o delikatność i białość rąk”.
Producenci maszyn do pisania postarali się z kolei, by ich urządzenia trafiły także do prywatnych użytkowników – i użytkowniczek.
W luksusowych magazynach dla pań, takich jak „Teatr i Życie Wytworne” czy „Pani”, znajdziemy więc reklamy przekonujące, że „ozdobą biureczek eleganckich pań jest pięknie pisząca” maszyna marki Underwood, a mały Remington to „przedmiot pierwszej potrzeby dla każdego, kto pracuje intelektualnie, kto załatwia jakąkolwiek korespondencję”.
Można tam wypatrzyć nawet sprawne lokowanie produktu (product placement), czyli fotografię aktorki Marii Gorczyńskiej, która pozuje do zdjęcia z maszyną do pisania na kolanach. W podpisie pojawia się oczywiście nazwa marki.
Cyfry przerażające
Praca przy maszynie do pisania stawała się jednak coraz cięższa, gorzej płatna i mniej prestiżowa. Sytuację pracowniczek w latach 30. pogorszył jeszcze kryzys gospodarczy.
„Ewa” w lipcu 1932 roku opublikowała na pierwszej stronie artykuł pod tytułem Cyfry przerażające, w którym donosiła: „Nie do wiary, a jednak prawdziwe, że na 100 posad pracowniczek umysłowych przypada 14 820 kandydatek”.
Motyw ogromnej konkurencji w tym zawodzie możemy zobaczyć na przykład w niemieckim serialu Babylon Berlin, gdy Charlotte stara się o pracę stenotypistki na komendzie policji.
Marne były też zarobki. „Pensje 70 – 80 – 90 złotych są na porządku dziennym. Tyle pobiera urzędniczka, maszynistka za 7 czy 8 godzin pracy” – podawała gazeta. Dla porównania: rok wcześniej „Ewa” informowała:
„Wykwalifikowana pracownica domu może zarobić 60-80 zł miesięcznie, a jeżeli dodamy do tego mieszkanie i utrzymanie, to jest ona lepiej płatna niż maszynistki, biuralistki, krawcowe, ekspedientki i inne pracownice”.
Szef drugi raz nie powtarza
„Dorka i ja pracujemy jako stenotypistki w przedsiębiorstwie przemysłowym […]. Cały czas siedzimy przy maszynie albo piszemy pod dyktandem szefa, co jest denerwujące, co szef drugi raz nie powtarza” – opowiadała w 1938 roku dziewczyna z okolic Cieszyna na łamach „Młodej Polki”, pisma wydawanego przez katolickie Zjednoczenie Młodzieży Polskiej.
„W międzyczasie trzeba jeszcze załatwić niezliczoną ilość telefonów. Często wobec nawału pracy trzeba dołączyć jedną i więcej godzin do zwykłych urzędowych. Po skończonej pracy pędzimy szybko do pociągu czy autobusu, by jak najprędzej dostać się do domu” – dodawała.
Młode kobiety były narażone na molestowanie. „Ewa” przytaczała taką historię: „Jedna ze zredukowanych urzędniczek pisze do nas list, w którym opisuje własną, a niestety, coraz powszechniejszą tragedię. Oto szef obiecał, że może ją pozostawić na posadzie pod warunkiem, że »nie będzie dla niego taka obca«”.
„Kobieta Współczesna” w 1930 roku alarmowała natomiast, że mężatki często muszą ukrywać swój stan cywilny, bo są traktowane przez pracodawców jako potencjalne obciążenie:
„Biuralistki mężatki, pomimo swego poważnego ustosunkowania się do pracy, nie są wygodne w biurach. Trzeba z nimi się liczyć, gdyż prawo zastrzega dla nich urlopy 8-tygodniowe i inne uprawnienia na okres macierzyństwa”.
Autorka artykułu wskazywała, że nawet fabryki mają obowiązek zakładania żłobków – a w biurach jest to kwestia zupełnie nieuregulowana.
Stanowiska tak podrzędne
Kobiety zajmowały bowiem najniższy szczebel biurowej hierarchii. Z biegiem lat ten podział na pomocnicze, sfeminizowane stanowiska i męską kadrę kierowniczą jeszcze się pogłębił.
Wiele na ten temat mówi gorzki artykuł Urzędniczki, który w ramach stałego cyklu Jak żyją i pracują kobiety opublikowała w 1930 roku „Kobieta Współczesna”. „Urzędniczki z wyższym wykształceniem – pisała autorka – […] zajmują stanowiska tak podrzędne, że nigdy by ich nawet nie zaproponowano mężczyznom o takichże kwalifikacjach”.
Dziennikarka przytaczała historię kobiet, które ukrywają przed kierownictwem znajomość języków obcych, bo wiedzą, że doda im to jeszcze więcej pracy, a nie wpłynie na awans czy podwyżkę.
„W praktyce bowiem kobieta-urzędniczka w ogóle nie ma prawie żadnych danych na awans, niezależnie od kwalifikacji, jakie posiada. Po prostu mówiąc, rzecz tak się ma, że u nas z zasady nie awansują. Czy nazwiemy to utartym zwyczajem, czy milczącą »zmową mężczyzn« – nic nie zmieni faktu, że równouprawnienie kobiet w tej dziedzinie jest papierowe i obłudne.
Czemu to przypisać? Otóż przede wszystkim i głównie – uprzedzeniom i przesądom, głęboko wkorzenionym w męskie sfery zwierzchnicze. Trudno jest walczyć z tymi uprzedzeniami kobietom, które z natury mają mniej tupetu, a więcej skromności od mężczyzn; brak im umiejętności wykazania i wykorzystania uzdolnień, nieraz daleko wyższych, niż kolegów – mężczyzn. Przy tym, obarczone znacznie głębszym poczuciem odpowiedzialności, kobiety bardziej się tej odpowiedzialności lękają, i stawiają samym sobie wyższe wymagania”.